Nadejdzie czas , kiedy choroba jako efekt opacznych myśli będzie hańbą

Oldi Tube

środa, 14 stycznia 2009

Sympatyczny pan Wright. Rak a system odpornościowy



Jednym z moich pierwszych nauczycieli tajemnic ciała i psychiki był stary Bruno Klopfer, niski,
potężnie zbudowany mężczyzna o wyglądzie gnoma, który był krótkowidzem – aby odczytać druk,
musiał trzymać książkę przy samym nosie. Okulary tak mu powiększały oczy, że zwykle byłem tym
zbyt oszołomiony, by się do niego odezwać. Uważano go niemal za geniusza w dziedzinie testu
Rorschacha; był autorem podstawowej, trzy-tomowej pracy na ten temat. Jednak jego skromne
zachowanie nie zdradzało choćby cienia tej magii interpretacyjnej, która znacznie przewyższała to,
co był w stanie napisać czy wyłożyć.
Uprzejmość Bruna i doskonałe maniery stanowiły naturalne dziedzictwo związane z jego
europejskim pochodzeniem. Postawa jego ciała zawsze sygnalizowała uważne wsłuchiwanie się w
to, co ktoś – a w szczególności student – mówi. Czasem udawało mi się dłużej popatrzeć na niego
z boku podczas seminariów przy kominku, które organizował dla jungistów w Asilomar na wybrzeżu
kalifornijskim we wczesnych latach sześćdziesiątych. Zawsze jednak odnosiłem wrażenie, że za
tym zewnętrznym skupieniem kryje się inna część jego osobowości, obcująca z któż wie jakimi
poziomami wyobraźni i mądrości. Gdy przyłapywał moje spojrzenie, natychmiast “powracał" z
leciutkim mrugnięciem i nikłym, koleżeńskim uśmiechem.
Jednym z lepiej udokumentowanych osiągnięć Bruna była umiejętność rozróżniania zapisów
wypowiedzi w teście Rorschacha tych pacjentów, u których nowotwór miał postać ostrą, od tych, u
których rozwijał się wolno. W przemówieniu wygłoszonym w 1957 roku do członków Towarzystwa
Technik Projekcyjnych (był jego przewodniczącym) próbował podzielić się doświadczeniami w tej
dziedzinie, prezentując swe poglądy na temat zmiennych psychologicznych występujących w
przebiegu raka. Jak już powiedziałem, Bruno był człowiekiem skromnym, więc zamiast mówić o
sukcesach, wolał szczegółowo przedstawić jedną ze swych porażek. Był to przypadek
sympatycznego pana Wrighta, który zaintrygował Bruna do tego stopnia, że często o nim
opowiadał. Jestem przekonany, że przypadek ten oznaczał coś ważnego dla tej mądrej części jego
osobowości, która tak często znajdowała się gdzieś daleko, i dlatego przedstawię go tutaj dokładnie
w takiej postaci, w jakiej opublikował go Bruno. Oryginalną historię pana Wrighta opisał jeden z jego
osobistych lekarzy, doktor Philip West, godny zaufania obserwator, który zresztą odegrał w niej
znaczącą rolę
U pana Wrighta występował rozległy i mocno zaawansowany złośliwy nowotwór węzłów chłonnych
– mięsak limfatyczny. W końcu nadszedł dzień, gdy pacjent przestał reagować na wszelkie znane
środki uśmierzające ból. Jego pogłębiająca się anemia uniemożliwiała stosowanie tak radykalnych
metod jak promieniowanie rentgenowskie czy iperyt azotowy, które można by wypróbować w innej
sytuacji. Ogromne guzy wielkości pomarańczy znajdowały się pod pachami, w pachwinach, na szyi,
klatce piersiowej i brzuchu. Śledziona i wątroba przybrały gigantyczne rozmiary. Przewód piersiowy
był niedrożny. Co drugi dzień z jego klatki piersiowej ściągano od 1 do 2 litrów mlecznego płynu.
Często korzystał z maski tlenowej i odnosiliśmy wrażenie, że znajdował się w stanie terminalnym, a
jedynym sposobem leczenia mogło być podawanie środków uśmierzających ból.
Mimo że lekarze stracili nadzieję, pan Wright wciąż ją miał, a było tak dlatego, iż oczekiwał
pojawienia się nowego, ponoć zbawiennego leku, o którym już donosiła prasa. Preparat nazywał
się krebiozen i jak się później okazało, był zupełnie nieskuteczny.
Pacjent dowiedział się w jakiś sposób, że nasza klinika została przez Towarzystwo Lekarskie
wytypowana do przetestowania tego leku. Przeznaczono dla nas dawki wystarczające, by leczyć
dwunastu wybranych pacjentów. Pan Wright nie zaliczał się do nich, ponieważ warunki umowy były
następujące: choroba wprawdzie powinna być tak zaawansowana, że standardowa terapia nie
mogła przynieść korzyści, ale przewidywany okres życia pacjenta musiał wynosić co najmniej trzy,
a najlepiej sześć miesięcy. Oczywiście pan Wright nie spełniał tego drugiego warunku – nawet
rokowanie, że pożyje dłużej niż dwa tygodnie, wydawało się bardzo optymistyczne.
Kilka dni później dostarczono preparat i zaczęliśmy szykować program testowy, który nie
obejmował pana Wrighta. Gdy ten usłyszał, że rozpoczynamy leczenie krebiozenem, jego
entuzjazm nie miał granic i, choć usilnie starałem się mu to wyperswadować, tak gorąco błagał, by
dać mu tę niezwykłą szansę, że wbrew swoim poglądom i niezgodnie z warunkami postawionymi
przez Komisję do spraw Krebiozenu zadecydowałem, iż włączę pana Wrighta do programu.
Zastrzyki miały być podawane trzy razy w tygodniu. Pamiętam, że pierwszy zaaplikowaliśmy mu w
piątek. Nie widziałem go potem aż do poniedziałku, a gdy szedłem do szpitala, myślałem, że
pacjent albo kona, albo już umarł.
Jakaż oczekiwała mnie niespodzianka! Zostawiłem go w gorączce, oddychającego z trudem,
całkowicie złożonego chorobą. Teraz chodził po oddziale, wesoło gawędził z pielęgniarkami i z
każdym, kto tylko zechciał słuchać, dzielił się swym dobrym nastrojem. Natychmiast pobiegłem do
innych pacjentów, którzy w tym samym czasie dostali swój pierwszy zastrzyk. Okazało się, że nie
nastąpiło ani polepszenie, ani pogorszenie ich stanu. Nadzwyczajna poprawa widoczna była tylko u
pana Wrighta. Guzy zaczęły znikać jak topione na gorącym piecu kule śniegowe i przez tych kilka
dni zmniejszyły się o połowę. Regresja ta była znacznie większa, niż gdyby najbardziej wrażliwego
na promieniowanie guza poddawać codziennie bombardowaniu promieniami rentgenowskimi.
Wcześniej zresztą przekonaliśmy się, że guzy naszego pacjenta nie reagują na naświetlanie. Poza
jednym, nieskutecznym przecież zastrzykiem nie otrzymał on żadnych innych leków.
Fenomen ten wymagał wyjaśnienia i zmusił nas raczej do otwarcia się na nową wiedzę niż do prób
tłumaczenia. Dalej, tak jak zaplanowaliśmy, podawaliśmy zastrzyki trzy razy tygodniowo ku wielkiej
radości pacjenta i naszemu rosnącemu zakłopotaniu. W ciągu dziesięciu dni [pana Wrighta]
wypuszczono z “łoża śmierci" – wszystkie objawy jego choroby zniknęły w tak krótkim czasie. Brzmi
to nieprawdopodobnie, ale ten śmiertelnie chory człowiek, kiedyś chwytający hausty powietrza
przez maskę tlenową, teraz nie tylko normalnie oddychał, ale był w pełni aktywny i bez problemów
przeleciał swym samolotem na wysokości 12 000 stóp.
Ta nieprawdopodobna sytuacja zaistniała na samym początku testowania krebiozenu. Po około
dwóch miesiącach zaczęły się pojawiać sprzeczne doniesienia. Wszystkie kliniki, które
wypróbowały lek, donosiły o jego nieskuteczności. Natomiast twórcy preparatu uparcie zaprzeczali
zniechęcającym faktom, które wychodziły na jaw.
Tygodnie wolno mijały, a wieści o krebiozenie bardzo martwiły naszego pana Wrighta. Choć nie był
on bardzo wykształcony, jego sposób rozumowania był logiczny i prawie naukowy. Pacjent zaczął
tracić wiarę w to, co stanowiło jego ostatnią nadzieję i ratunek, a nie zostało mu już nic, czego
mógłby pragnąć. Gdy rezultaty, o których pisano, zaczęły wyglądać beznadziejnie, zniknęło także
przekonanie pana Wrighta o skuteczności leku. Po dwóch miesiącach doskonałej formy wrócił do
poprzedniego stanu, stał się bardzo przygnębiony i ponury.
Wówczas dostrzegłem możliwość powtórnego sprawdzenia leku i być może również odkrycia
sposobu, w jaki znachorzy osiągają wyniki, które sobie przypisują (a wiele ich wypowiedzi można
rzetelnie udowodnić). Znając już wrodzony optymizm mego pacjenta, -świadomie go oszukałem.
Zrobiłem to z powodów czysto naukowych. Chciałem wykonać ściśle kontrolowany eksperyment,
który mógł przynieść odpowiedź na wszystkie kłopotliwe pytania związane z przypadkiem pana
Wrighta. Co więcej, test mój nie mógł w żaden sposób pogorszyć jego stanu – tego byłem pewien;
ponadto nie znałem niczego, co mogłoby mu pomóc.
Gdy pan Wright próbował walczyć z rozpaczą ogarniającą go z powodu nawrotu choroby, który
nastąpił mimo “cudownego leku", zdecydowałem się wykorzystać szansę i odegrać rolę znachora.
Celowo skłamałem, mówiąc mu, żeby nie wierzył w to. co piszą gazety, bo lek mimo wszystko jest
niezwykle obiecujący. “Jaka więc – spytał – jest przyczyna mojego pogorszenia?" “Po prostu
specyfik w tej postaci utracił swoją siłę – odparłem. – Jutro prawdopodobnie otrzymamy nowy,
doskonale rafinowany produkt o podwójnej mocy, który być może podziała dwukrotnie silniej niż
pierwsze zastrzyki".
Wiadomość ta stała się dla pana Wrighta prawdziwym objawieniem. Ciężko chory pacjent znów
jaśniał optymizmem i chęcią rozpoczynania wszystkiego od początku. Przesunąłem o kilka dni datę
nadejścia przesyłki, co sprawiło, że pan Wright oczekiwał jej jak zbawienia. Gdy oznajmiłem, że
niedługo zaczniemy nową serię zastrzyków, był pełen wiary i prawie wpadł w ekstazę.
Pierwszy zastrzyk podałem z wielkimi fanfarami i odgrywaniem przedstawienia (w tych warunkach
uznałem to za dopuszczalne). “Nowy preparat o podwójnej mocy" składał się wyłącznie z wody.
Wyniki eksperymentu były dla nas zaskakujące, choć skoro go robiliśmy, musieliśmy oczekiwać
jakichś rezultatów.
Wydobycie się pacjenta ze stanu agonalnego miało teraz przebieg jeszcze bardziej dramatyczny
niż za pierwszym razem. Guzy rozpłynęły się, zniknął płyn w klatce piersiowej, pacjent powrócił do
pracy zawodowej, a nawet znowu zaczął latać. Stanowił w owym czasie okaz zdrowia. Przez ponad
dwa miesiące nie występowały u niego żadne objawy. Później w prasie ukazał się komunikat AMA
(Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego): “przeprowadzone w całym kraju testy dowiodły, że
krebiozen nie przedstawia żadnej wartości jako lek na raka".
Kilka dni po ukazaniu się tego raportu pana Wrighta ponownie przyjęto do szpitala w stanie
agonalnym. Utracił wiarę, zniknęła nadzieja. Po dwóch dniach umarł.
Opis osobowości pana Wrighta, dokonany przez Klopfera i zapisany po badaniu testem
Rorschacha, jest następujący
Protokół z badania testem Rorschacha sporządzono, zanim nastąpiło przejście od optymizmu do
pesymizmu. Odzwierciedla on osobowość, w której występuje – jak to kiedyś określiłem – płynna
organizacja ego. Widać to w obecnym zachowaniu pacjenta i wielkiej łatwości, z jaką najpierw
poddał się sugestii płynącej z reklamy leku, a później sugestiom lekarza podczas celowo
zaplanowanego eksperymentu; nie przejawiał oznak ani obrony, ani nawet krytycyzmu. Jego ego
po prostu płynie i dlatego cała jego życiowa energia jest wolna – wywołała zatem taką reakcję na
lek, która wydawała się czymś w rodzaju cudu.
Niestety, sytuacja ta nie mogła trwać dłużej, ponieważ nie stabilizowało jej dobrze zakorzenione
centrum osobowości, w którym długofalowa perspektywa zapobiegłaby katastrofalnym
konsekwencjom rozczarowania lekiem. Używając symbolicznej analogii, można powiedzieć, że
podczas pływania po powierzchni wody pod wpływem optymistycznej autosugestii lub sugestii
pacjent zamienił się w ciężki kamień i bez walki poszedł na dno w chwili, gdy siła owej sugestii
przestała działać.
Przypadek pana Wrighta aż nadto żywo ilustruje sukcesy i porażki prób komunikowania się między
psychiką a ciałem oraz uzdrawiania na obecnym poziomie wiedzy. Jeszcze nie rozumiemy
wszystkich istotnych czynników, które występują w każdej konkretnej sytuacji, i mamy jedynie
niejasne pojęcie o tym, jak wspomagać niezawodne uzdrawianie. Jak dotąd wiemy na ten temat
niewiele więcej, niż wiedziano 30 lat temu, gdy pan Wright zaprezentował swym lekarzom potęgę
optymizmu.
Wiemy dziś na przykład, że układ odpornościowy może kontrolować rozwój raka; ulepszając ten
układ, można by doprowadzić do zmniejszenia przezeń nowotworu. Układ odpornościowy pana
Wrighta był z całą pewnością pobudzony przez jego wiarę w wyleczenie. Nieprawdopodobne
tempo, w jakim wracał do zdrowia, sugeruje, że jego układy autonomiczny i hormonalny były
podatne na sugestię i pomagały mu zmobilizować układ krwionośny z taką niezwykłą
skutecznością, że doszło do usunięcia toksycznych płynów i innych pozostałości szybko
malejącego nowotworu. Jak się później okaże, dzisiaj wiemy więcej o układzie limbicznopodwzgórzowym
mózgu, który jest głównym łącznikiem między psychiką a ciałem, modulującym
aktywność układów odpornościowego, autonomicznego i hormonalnego w odpowiedzi na sugestię
psychiczną i autosugestię.
Podsumujmy: doświadczenie pana Wrighta dowodzi, że jego głębokie przekonanie o skuteczności
bezwartościowego leku, jakim był krebiozen, wywołało uzdrawiający efekt placebo, spowodowało
aktywizację tych właśnie głównych systemów komunikacji między psychiką a ciałem oraz
uzdrawiania. Zaczęliśmy jednak zanadto wybiegać w przód – pozwólcie, że najpierw opowiem wam
o jeszcze jednym moim nauczycielu.

Brak komentarzy:

Spirala hipnotyczna